Guitar Attack!!! tak najkrócej można by podsumować charakter 41. edycji festiwalu Rawa Blues, której kolejna odsłona odbyła się w sobotę 7 października 2023 roku w Katowicach. Od razu podkreślam wybitnie subiektywny fakt, że taka koncentracja gitar na jednej scenie była dla mnie jak senne marzenie, i już po garderobie uczestników można było zauważyć iż niejeden vintygowy fan Hendrixa, Zeppelinów, Ray Vaughana czy nawet Jacka White, preferujący blues-rockowe tony stanął z własnej i nieprzymuszonej woli u drzwi katowickiego "Spodka", bo nie często się zdarza tak mocna armada pod jednym dachem. Philip Sayce, Albert Cummings oraz Troy Redfern sprawdzili się znakomicie w przeciwieństwie do "inżynierów" dźwięku odpowiedzialnych za zadowolenie po obu stronach sceny. Niedosyt a nawet oburzenie wyrażane przez Internautów usterkujących niefrasobliwość firmy FOTIS Music jest jak najbardziej uzasadniona, bo jakościowo bliżej im było do koncertu Eleni niż Beyonce, więc od dźwiękowej strony Rawa wymaga koniecznej odnowy i nie jest to bynajmiej wina obiektu jak często czytamy w usprawiedliwieniach. Przy okazji ewentualnego remontu (wymiany) zgłaszam posłuchany wniosek formalny, aby ramówka Rawy Blues została skrócona z 9 do 6 godzin np. start o godz. 17 - a koniec o 23, co daje nam wystarczającą dawkę muzyki jak na jeden dzień. Jak sugerowali spotkani weterani cyt. "lepiej wyjść z festiwalu na głodzie niż zajechanym jak koń po westernie". No i to chyba tyle tytułem pilnej modernizacji jeśli oczywiście kapitule festiwalu zależy na utrzymaniu statusu festiwalowego lidera, zwłaszcza w szeregach społeczności wiernej idei, która potrafi znieść i wybaczyć wiele powtarzających się niedociągnięć. Na początek trzeba zatrudnić zagranicznego akustyka np. z Czech, który nie zrobi z Boogie Boys Iron Maiden bo prywatnie preferuje metal. Sam nie raz zmagałem się z gminnym podejściem firm nagłośniających do jazzu czy bluesa , wyedukowanych na festynach, gdzie przeważnie gwiazdą jest Big Cyc na zmianę z Bayer Fulem i trzeba było zmieniać ekipę, bo dla akustyka Dżem to ta sama estetyka co Rammstein. Do października 2024 r. jest trochę czasu więc zostawmy sprawy techniczno-dźwiękowe decyzji Organizatora, bo pora wyartykułować pochwały w zakresie jakości zaproszonych gości i jeśli miałbym postawić na podium własnych preferencji bohaterów wieczoru to gitarowa trójca czyli SAYCE / CUMMINGS / REDFERN bezapelacyjnie była znakomita!!! Dla mnie ci właśnie artyści stanowili absolutną strefę medalową, ale też byłbym niesprawiedliwy gdybym nie wspomniał iz na równoprawne złoto zasłużyli nasi specjaliści od rozrywki czyli grupa Boogie Boys, dowodzony przez Bartka Szopińskiego. Ich program promujący album "Full Speed No Brakes" został tym razem rozbudowany o świetną sekcję dętą więc zagrali bardzo żywiołowy i RNR set. Wzniecony ogień na scenie miał oczywiście bezpośrednie przełożenie na sprzedaż płyt, gdzie panowie odnotowali chyba rekord marketingowy wieczoru. Wystarczy powiedzieć że najnowszy album zniknął błyskawicznie ze stoiska i niestety nie wystarczyło go dla wszystkich oczekujących w długiej kolejce. Niemniej z płytą czy bez, adoracja Boysów trwała bardzo długo podczas której wykonano milion zdjęć, rozdano mnóstwo autografów, wymieniono miliard uśmiechów i przytulasów, tudzież innych gestów serdeczności co było bardzo radującym obrazkiem, że w końcu mamy towar eksportowy na poziomie światowym odklejony repertuarowo od martyrologii Nalepy i wszelkich innych dołujących memoriałów. Oceniając wykonawców zagranicznych skupię swoją uwagę tylko na tych Artystach, którzy mi podgrzali krew w aorcie i pierwszym takim absolutnym headlinerem sobotniej gali był Philip Sayce!!!⚡❤? Czekałem na niego jak Mojżesz na wytyczne z nieba, bo od dnia ukazania się albumu "Peace Machine" regularnie kupuję wszystko co jest sygnowane jego nazwiskiem. Facet grał ponad godzinę rzeźbiąc na gryfie takie frazy, że Hendrix i Ray Vaughan mogliby mu pozazdrościć techniki i inwencji. Jak wiadomo formuła super tria nigdy nie oszczędza lidera, bo trzeba atakować struny z ściekłością grzechotnika diamentowego aby dynamika koncertu nie siadła po pierwszym kawałku i na tym polu Philip nie pozostawił żadnych złudzeń że jest absolutnym królem. Jego koncert sprawił, że Rawa Blues odrodziła się na nowo i tak już było do końca zagranego programu po którym chętnie powędrował na stoisko płytowe i tam integrował się ze społecznością festiwalową do ostatniego zadowolonego. Tu ilością okazanej serdeczności i cierpliwości mógł konkurować tylko z Boogie Boysami, co jest wymiernym weryfikatorem wartości zagranego koncertu, bo gdyby się nie podobało to by nie stali w kolejce jak po bułki w komunie kosztem koncertu następnego wykonawcy. Swoją drogą to dawno nie spotkałem takiego artysty jak Philip, który byłby tak nieprawdopodobnie empatyczny, cierpliwy i nad wyraz życzliwy nawet wobec tak niedorzecznej propozycji jak barter na jeansowe katany, którą zaproponował mu jeden z nawiedzonych fanów. Jednym słowem Mistrz w każdym calu! To piorunująco dobre wrażenie wypracowane przez Philipa utrzymał Albert Cummings z fenomenalną sekcją rytmiczną Johnny Griparic-bas (Walter Trout, Slash) + Warren Grant-perkusja (Teksańczyk, absolwent Berklee College of Music w Bostonie). Występ Alberta można pozycjonować na równi z Kanadyjczykiem choć nie brakowało też zakulisowych głosów, że to właśnie Albert był najlepszy. Tak czy siak oba zespoły reprezentowały najwyższy światowy poziom i słuchanie ich sprawiło, że wiara w błękitne tony doposażone rockową motoryką wzmocniła przekonanie, że Blues sobie w przyszłości poradzi ze smartfonami i durnymi jak Biber aplikacjami. Warto więc w przyszłości forsować ten profil na Rawie chociażby ze względu na rockowy gabaryt "Spodka", który domaga się riffów ala SRV czy ABB. W przypadku koncertu Alberta Cummingsa na oddzielną pochwałę zasługuje jego dobosz Warren Grant, który był najbardziej ekspresyjną postacią bieżącej edycji Rawy gdyż tak wywijał na perkusji, że można mu tylko pozazdrościć wigoru bo wydawał się niezmordowany. Jednym słowem cały zespół zrobił genialny background dla kolejnego gitarzysty którym był Troy Redfern z Wielkiej Brytanii no i tu dochodzimy do dylematu czasowego, który niestety nie pomógł finaliście, bo koncert Troya rozpoczął się za późno i uważam, że potencjał artysty został zmarnowany. Troy zasługiwał na prime time ot chociażby w miejsce rodaków z tria Restless. A tak granie po godz. 23 spowodowało zauważalne uszczuplenie widowni, choć ci co dotrwali pod sceną do końca występu nie mieli powodów do narzekań, bo Troy wniósł na scenę autorskie dźwięki i huraganowy atak gitarowy. Jego partie zagrane slidem na zelektryfikowanej gitarze dobro mogły podobać się zarówno fanom Erica Sardinasa jak i Johnny Wintera, a to już zdecydowanie wyższa sfera wtajemniczenia. Troy przywiózł do Katowic znakomitych muzyków, a to z kolei miało przełożenie na satysfakcję widowni, która bardzo żywo reagowała na każdą zagraną przez muzyka frazę. Wyglądał rebeliancko niczym kapitan Jack Sparrow więc obiektywy go od razu pokochały.
Generalnie 41. edycja Rawa Blues Fest. przebiegła w bardzo przyjaznej atmosferze i oprócz wywiezionych wrażeń muzyczno-towarzyskich można było się też obkupić w unikatowe płyty jak np. CD Johnny A. którego dwa albumy złowiłem w na jednym ze stoisk antykwarycznych. Swoją drogą Johnny A. mógłby pojawić się na Rawie z The Yarbirds lub swoim zespołem. Cóż, Blues to wciąż ponadpokoleniowy język prawdy scalający swoich wyznawców w zgodną rodzinę i generujący pozytywne doznania w całym spektrum jego siły rażenia, a to w dzisiejszych czasach są wartości nie do przecenienia. Warto o tym pamiętać adresując kolejną 42. edycję festiwalu do najwierniejszych, a są przecież w szeregach tej błękitnej społeczności też tacy kozacy, którzy pamiętają 1. edycję Rawy. Na pożegnanie dyrektor Ireneusz Dudek zapowiedział przyszłoroczną edycję wyznaczając oficjalną datę na 5 października 2024 r., obiecując w obecności red. Jana Chojnackiego zwrot akcji w doborze wykonawców. Roszczeniowo typuję że być może zagości w Katowicach teksańska frakcja, której brakuje na Rawie, bo któż z nas oparł by się takim propozycjom jak: Tedeschi Trucks Band, Gary Clark Jr., Widespread Panic, The Wood Brothers, Blackberry Smoke, Billy Gibbons, Ted Nugent, etc. Myślę że pojawienie się braci Robinson scaliło by też pod sceną nie tylko liczną rzeszę fanów The Black Crowes, ale na bank przybyły by też te roczniki, które nie mogą doczekać się w polskiej przestrzeni festiwalowej Robina Trowera czy Manfreda Manna. Zbierając losowo opinie wśród obecnych na 41. Rawie (znajomych i nieznajomych), generalnie przeważało zadowolenie choć niejednokrotnie warunkowane było ono wspomnianymi problemami technicznymi (nagłośnienie) to jednak postanowienie powrotu w przyszłym roku przeważało wśród beneficjentów i tego się trzymajmy na chwałę Bluesa.
spec. podziękowania dla:
Marek Jakubowski, Troy Refern, Sebastian Płatek, Hans Brumer?